Wychowany w szatni NBA

2
AP Photo
AP Photo

Bernie Bickerstaff pragnął zabrać syna w najgłębsze zakątki koszykówki NBA, zanim ten zaczął poprawnie mówić. Wiele razy zdarzało się, że pieluchy zmieniał mu w trakcie treningu. Ich relacje były czymś wyjątkowym dla ludzi stojących z boku. Z jednej strony ogromny szacunek syna za wszystkie lekcje udzielone przez ojca, a z drugiej duma ojca z rosnących wokół koszykówki ambicji syna. Bickerstaff senior nie zamknął przed J.B. swojego życia zawodowego pokazując mu dosłownie wszystko – każdy rodzaj emocji. John-Blair przebywając przez tyle lat blisko ojca, w końcu przesiąkł atmosferą pracy w NBA i zaczął podążać jego śladami. Wbrew pozorom, nie było dróg na skróty.

Jeszcze gdy był małym chłopcem, bardzo często wyciągał tablicę do rysowania z teczki ojca i starając się odwzorować jego pomysły, z dużą zawziętością malował zagrywki. Koszykówka wypełniały każdy moment jego dojrzewania. Gdy Bernie Bickerstaff prowadził Seattle SuperSonics, J.B. był tzw. ball-boyem jeżdżąc na niemal wszystkie  treningi i mecze. Cały czas trzymał się ramienia ojca – swojego największego autorytetu.

– Nigdy nie miałem wątpliwości, że chcę iść w jego ślady – mówił. – Było widać, jak skupiał się na każdym elemencie – przyznał z kolei senior. – Jego wgląd w sytuację był zdumiewający – dodał.

Przed rozpoczęciem kariery na ławce, J.B. zadeklarował się Oregon State. Po dwóch latach doszedł jednak do wniosku, że w koszykówce akademickiej poszukiwał czegoś innego. W 1999 zdecydował się na transfer do Uniwersytetu Minnesoty, gdzie od pierwszego meczu miał grać jako kapitan lokalnych Gophers. Trenerem uczelni był wówczas Clem Haskins – postać niezwykle ceniona w rodzinie Bickerstaffa. Młodemu zawodnikowi bardzo zależało na grze dla Haskinsa, ponieważ traktował go jako wzór do naśladowania. Niestety uczelnia w tym samym roku zwolniła szkoleniowca podejrzewając go o oszustwo akademickie. J.B. był załamany. Nie zdążył rozegrać dla coacha nawet jednego spotkania.

Na miejsce Haskinsa Gophers przyjęli Dana Monsona. Rozumienie gry przez nowego trenera i nowego kapitana drużyny wyraźnie się różniło. Panowie potrzebowali czasu, aby znaleźć wspólny język na i poza parkietem. Jednak konieczność budowania tych relacji przez wszelkie dysproporcje, w końcu zaowocowała współpracą, na której Monson mógł oprzeć sukces drużyny. Bickerstaff na parkiecie funkcjonował jako przedłużenie myśli szkoleniowca. W efekcie udało im się zmienić postrzeganie Gophers.

– Ludzie traktowali ten zespół jak bandę oszustów – wspomina J.B. – Dokonaliśmy zmiany, bo potem uważano nas za grupę ciężko pracujących, ambitnych i dobrych chłopaków.

Dwa lata w Minnesocie nie pozwoliły zbudować J.B. silnej tożsamości w oczach generalnych menadżerów NBA. Zgłosił się co prawda do Draftu 2001, ale nie znalazł się w gronie szczęśliwców.

Zaraz po ukończeniu szkoły, 23-letni Bickerstaff został dyrektorem sekcji koszykarskiej Gophers. Współpracował ściśle z Monsonem, któremu wiele zawdzięczał. Po latach określał tę pomoc jako podstawy niezbędne do rozpoczęcia kariery na trenerskiej ławce. J.B. swoją myśl oparł przede wszystkim na tworzeniu zdrowych relacji z zawodnikami. Porozumienie w jego filozofii prowadzi do współpracy będącej nieodłącznym elementem każdego systemu. Często starał się także rozwiązywać życiowe kłopoty swoich podopiecznych, dzięki czemu szybko zyskał miano players-coacha – trenera będącego w silnej komitywie ze swoimi zawodnikami.

Oprócz pracy dla Gophers, w tamtym czasie pełnił również funkcję analityka w stacji radiowej Minnesoty, gdy lokalni Timberwolves w play-offach 2004 dotarli do finałów zachodniej konferencji mierząc się z Los Angeles Lakers. Z czasem J.B. zyskał rozpoznawalność, co zaowocowało występami w ESPN i NBA TV, gdzie ze starszym gronem ekspertów, byłych zawodników oraz trenerów dyskutował na temat drużyny z Twin-Cities. Dzięki temu wprowadził się w środowisko bez wyraźnej asysty jego ojca. Wkrótce 25-latek miał zostać najmłodszym asystentem w lidze.

Karierę w NBA rozpoczął od sezonu 2004/2005. Bernie Bickerstaff zdecydował się wówczas wziąć na siebie dużą odpowiedzialność i wprowadził do NBA Charlotte Bobcats. Wydarzenia miały miejsce dwa lata po utracie przez miasto Hornets. Head-coach wiedział, czego się może spodziewać po swoim synu, wobec tego bez chwili zawahania powierzył mu stanowisko asystenta. Po trzech sezonach bez awansu do play-offów, Bickerstaffa na stanowisku pierwszego trenera zastąpił Sam Vincent. To było ze strony Bobcats eksperymentalne rozwiązanie, które nie zakończyło się najlepiej. J.B. po zwolnieniu ojca przestał być od niego zależny i przeniósł talent do Minnesoty Timberwolves, gdzie otrzymał miejsce w sztabie Randy’ego Wittmana.

To był kluczowy moment dla J.B. Obecność ojca dotąd gwarantowała mu poczucie komfortu. Zawsze wiedział, że może go spytać o cokolwiek bez względu na okoliczności. Po przenosinach do Minneapolis nastał nowy rozdział. Przez silne przywiązanie utrzymał z ojcem kontakt, ale praca dla Wittmana wymagała od niego większej samodzielności. Bickerstaff potrzebował ustalić swoją filozofię i wybrać kierunek w jakim miała zmierzać jego kariera. Niektórzy w takich momentach czują silną potrzebę skupienia zespołu wokół obrony, inni natomiast szukają swoich szans w finezyjności ofensywy.

Do J.B. z czasem przylgnęła łatka defensywnego specjalisty, ale takie kategoryzowanie na pewno nie opowiada całej historii rozwoju jego myśli. Było tam zdecydowanie więcej szarpnięć, które rozszerzyły rzemiosło J.B. i uczyniły z niego bardzo pragmatyczną postać na trenerskiej ławce. Jego świeże spojrzenie było co prawda naznaczone doświadczeniami przekazanymi przez ojca, ale Bickerstaff obrócił to w swoją kartę przetargową, gdy zyskiwał w NBA coraz większą popularność.

W Minnesocie John-Blair pozostał do 2011 roku. Po rozgrywkach 2010/2011 Kurt Rambis stracił pracę i Timberwolves wpadli w ręce Ricka Adelmana. Wcześnie jednak młody trener poznał Kevina McHale’a. Legenda bostońskich Celtów spostrzegła spory entuzjazm J.B. i panowie bardzo szybko załapali dobry kontakt. McHale wyrastał na drugiego koszykarskiego ojca dla Bickerstaffa. Wziął go pod swoje skrzydła, gdy w 2011 zaczynał pracę dla Houston Rockets. J.B. miał w sztabie odpowiadać za przygotowanie drużyny pod kątem defensywy, ale McHale pozwalał młodemu trenerowi zabierać głos także w dyskusjach na temat gry w ataku.

Rockets po sprowadzeniu do drużyny Jamesa Hardena uprościli swoją grę. Skupili egzekucję na rzutach za trzy i penetracjach z zakończeniem akcji na obręczy lub rozrzuceniem piłki do ustawionych na obwodzie strzelców. Nie było tam wiele zagrywek, które ball-handlerzy mogliby stosować w ataku pozycyjnym. Jeśli zespół był zmuszany przez obronę rywala do jakiejkolwiek formy set-offense, to znów szukał swoich strzelców tym razem albo poprzez akcje dwójkowe, albo mocno ograniczony ruch off-ball i zasłony dla shooterów przebiegających przez base-line, vide Trevor Ariza. Obrona miała mieć znacznie bogatsze struktury, zwłaszcza na obwodzie. Pierwszym przykazaniem Bickerstaffa było – nie wpuszczać kreujących do środka.

W poprzednim sezonie Rockets mieli 6. defensywę w lidze, tracąc 100,5 punktu na sto posiadań. Skupienie sił na obronie obwodu poskutkowało najgorszą skutecznością rywala w rzutach z dystansu. Zespoły przeciwko drużynie z Houston trafiały średnio 32 3PT% i to pomimo długiej absencji Patricka Beverleya oraz flegmatyczności na close-outach Jamesa Hardena. Świetną pracę wykonywali za to Ariza oraz pan lepkie ręce Corey Brewer. J.B. był wówczas mocno chwalony za system, który opracował. Jego nazwisko w kuluarach zaczęło być wymieniane przy okazji dyskusji na temat wakatów. Stał się marką, z którą koledzy po fachu zaczęli się liczyć i do której przypisywali konkretną wartość. Już latem 2013 rozmawiał na temat pracy z Phoenix Suns, Milwaukee Bucks oraz Detroit Pistons.

Jednak zgodnie z tym, co podkreślaliśmy wcześniej – wielu postrzegało Bickerstaffa przez pryzmat defensywnego specjalisty, czyli definicji szkoleniowca, która na przestrzeni ostatnich lat wyraźnie ewoluowała. W przypadku trenera. obawą ekip, z jakimi rozmawiał był w dużej mierze jego wiek, co sam J.B. uważał za śmieszne. Niemniej zyskał wtedy bardzo cenne doświadczenie, zwłaszcza gdy przechodził rekrutację prowadzoną przez Phila Jacksona oraz Joe Dumarsa.

– Dowiedziałem się wtedy, jak radzić sobie z podobnymi sytuacjami w przyszłości – mówi. – Poza tym rozmawiałem o koszykówce z wielkimi osobowościami, mogłem im zadawać pytania i zyskiwać odpowiedzi – dodał.

Bickerstaff rok temu był gościem sesji Q&A dla oficjalnej strony Houston Rockets. Rozmowa miała miejsce przed rozpoczęciem sezonu regularnego 2014/2015, czyli jak dotąd najbardziej transparentnych rozgrywek w kontekście przełożenia wiedzy J.B. na poczynania zespołu. Trener odpowiadając na kolejne pytania, odsłaniał kawałek po kawałku metodologię, jaką kierował się przy ustalaniu priorytetów. To ciekawy wywiad z perspektywy jego spojrzenia na basket jako coacha, dlatego zachęcam do kliknięcia TU.

Tymczasem J.B. Bickerstaff przejmując w Houston stanowisko swojego mentora, ma wreszcie okazję, aby w przekroju zaledwie kilku miesięcy zmienić postrzeganie swojej pracy oraz swojego rzemiosła. McHale już dwa lata temu przewidywał, że czas J.B. w końcu nadejdzie, ale chyba nie spodziewał się, że jego kosztem. Jeżeli młodemu trenerowi się powiedzie, niewykluczone że nagrodą będzie pozostawienie go w tej roli ponad rozgrywki 2015/2016. Leslie Alexander i Daryl Morey w słowach niepokrytych żadną gwarancją mówią o wielkim zaufaniu do nowego „tymczasowego” head-coacha. To tylko fasadowe zabezpieczenie. Na koniec jedyną rzeczą przemawiającą w imieniu J.B. będzie rezultat, a nie sympatia.

Poprzedni artykułCztery tygodnie LaMarcusa Aldridge’a
Następny artykułFlesz: Godzingis uderzył znowu, Bucks poddali się w Indianie, 76ers prawie wygrali w Miami

2 KOMENTARZE