Najbardziej interesujący człowiek na świecie

3
fot. YouTube/ MSG Networks

Pieniądze i mistrzostwa to powody, dla których gram, ale to od czego jestem uzależniony to noce jak ta dzisiaj, gdy coś specjalnego dzieje się na parkiecie. To doświadczenie pięknej samotności. Nie rodzi się z oczywistych rzeczy jak filozoficzne sądy. Nie ma co do niego zgody jak przy sprawdzalnych doświadczalnie faktach. Jest też czymś więcej niż mijającą emocją. To coś, jakby uderzenie piorunu, przybliża niezbadane regiony ludzkiego doświadczenia. Jest idealnie rozumiane, a w tym samym czasie wydaje się czymś nowym i nieodkrytym. Ten moment w koszykówce zależy od wymieszania się ludzkich sił w odpowiednim momencie i proporcjach. Wychodzi poza rywalizację, która przynosi gęsią skórkę i ekstazę zwycięstwa. Z moim zespołem, przed widownią, przeciw naszym rywalom, nikt więcej nie potrafi czuć, co to oznacza. To mój prywatny świat. Nikt więcej nie umie poczuć nieubłaganej właściwości tej chwili.

Bill Bradley taki właśnie paragraf potrafił poświęcić na opis tego, co czuł po jednej, idealnie zagranej akcji przez jego New York Knicks gdzieś w końcu sezonu 1973/74. Bill Bradley – najbardziej interesujący człowiek na świecie, który prawie równo 40 lat postanowił po raz pierwszy w życiu podzielić się ze światem tym, co skrywają jego dzienniki. Jedna z największych gwiazd w całej historii koszykówki akademickiej w USA. Absolwent Princeton i Oxfordu. Stypendysta Rhodes’a. Dwukrotny mistrz NBA. Człowiek z niezwykłym polem widzenia (192 stopnie w poziomie, 72 stopnie w pionie, Członek Galerii Sław koszykówki. Wieloletni senator Stanów Zjednoczonych. Kandydat na prezydenta.

Człowiek, który rozumiał, że jeśli kocha się grać na trąbce, to powinno grać się na trąbce.

30-letni Bill Bradley w początkach 1974 roku przeczuwał już powoli koniec swojej kariery. Jego przyszłość – poza koszykówką – wyglądała dużo jaśniej niż w przypadku jego kolegów z ligi. Świetnie wykształcony i ciekawy świata, jeszcze w młodości zaczął interesować się polityką i nikt nie wątpił, że kiedy wreszcie odwiesi buty na kołku, to rozpocznie nową karierę w tej właśnie dziedzinie. Zanim jednak przyszły senator zaczął pisać książki poświęcone problemom społecznym i swoim pomysłom na uzdrowienie polityki, skupił się najpierw na tej części swojego życia, która jako pierwsza przyniosła mu sławę.

W ten sposób powstała książka “Life on the Run” (w luźnym tłumaczeniu “Życie w biegu”), która mylnie czasami nazywana jest jego autobiografią (ta powstała dopiero 20 lat później). Nie jest to biografia choćby z tego prostego powodu, że opisuje raptem kilkadziesiąt dni w końcówce sezonu 1973/74. Jest to bardziej pamiętnik Bradleya z tego okresu. Po raz pierwszy wydano go w 1976 roku i narobił w tym czasie trochę szumu, bo późniejszy senator Bradley nie ma w nim oporu, by używać słów niecenzuralnych i bez ogródek mówić o życiu koszykarza NBA (narkotyki, przygodny seks, konflikty w zespole). Niecałe 20 lat później pojawiło się drugie i ostatnie wydanie, co niestety sprawia, że książka ta jest stosunkowo trudno dostępna w przyzwoitych cenach.

Bill Bradley na 200 stronach opisuje właściwie każdy – najmniejszy nawet – szczegół koszykarza NBA w pierwszej połowie lat 70. To książka niezwykła, bo choć autorem jest wciąż jeszcze wtedy grający zawodnik, to napisana została bez udziału ghost writerów. Nie spotkałem się jeszcze z żadną inną w tej tematyce, która byłaby tak realistyczna i pozwalała tak dobrze poznać jej bohaterów. Jeśli David Halberstam był mistrzem w rysowaniu swoich postaci, to wciąż był to rysunek tworzony przez rysownika. Bill Bradley jest jak kumpel, który przy piwie opowiada nam o swoich znajomych. Robi to zaś tak dobrze, że wydaje się nam, że faktycznie coś zaczynamy o nich wiedzieć.

Bohaterowie zaś to nie byle jacy, bo tamci Knicks naszpikowani byli niezwykłymi osobowościami zaczynając od członków Galerii Sław trenera Reda Holzmana, Willisa Reeda, Walta Fraziera, Eearla Monroe, Jerry’ego Lucasa, Dave’a DeBusschere i Phila Jacksona na trochę niesprawiedliwie zapomnianym, niezwykle barwnym, Dicku Barnecie. Tak wybuchowa mieszanka zawsze musiała być świetnym tematem o czym przekonuje też inna książka: “The City Game”, o której pisałem wam już kilka tygodni temu.

Bill Bradley opowiada nam zwykłe wydarzenia swojego dnia, często, minuta po minucie, uwzględniając wszelkie rozmowy z kolegami, z fanami i dziennikarzami. Za przykład niech posłuży wam na przykład ten fragment:

Czy widziałeś kiedyś, jak robią to króliki? – Słyszę, jak Willis Reed pyta kogoś, gdy wchodzę do szatni później tego wieczora. – Kurwa, jest po wszystkim, zanim się jeszcze zacznie. Samica leży jakby ją ktoś postrzelił. Konie są inne. Kiedyś mieliśmy klacz i przywieźliśmy jej ogiera. Ten matkojebca był taki duży [rozkłada ręce przynajmniej na metr]. Trzeba go było naprowadzić na klacz. Nie trafiliśmy i wystrzelił swój ładunek na nas, taki był podniecony.

Mam pewne wątpliwości, czy dziś jakikolwiek zawodnik odważyłby się opowiedzieć, o czym rozmawia się w jego szatni (a nawet jeśli, to czy kiedykolwiek udałoby mu się wykiwać sztab PR-owców). Bill Bradley był inny. Również w tamtych czasach. Miał swoją własną niezwykłą historię. Pochodził z bogatej rodziny (ojciec był dyrektorem banku) i sport nie był dla niego ucieczką, po prostu bardzo lubił koszykówkę. Kiedy jednak już w szkole średniej stał się sensacją i otrzymał oferty stypendialne z 75 różnych uniwersytetów, zdecydował się na… Princeton, które stypendiów sportowych nie przyznawało.

Nie przeszkodziło mu to grać w koszykówkę i poprowadzić zespół do pierwszego w historii Final Four w 1965 roku, gdzie choć drużyna zajęła trzecie miejsce został wybrany najlepszym zawodnikiem (w dwóch meczach zdobył łącznie 87 punktów). Przez cały okres studiów zachwycał, zdobywając średnio ponad 30 punktów w meczu i bijąc kolejne rekordy. Z miejsca stał się nowym ulubieńcem Ameryki. Pomyślcie o tym, biały chłopak z dobrego domu, świetny student, a do tego zwycięzca na parkiecie. Matki w USA modliły się o takiego męża dla swoich córek, a menadżerowie drużyn NBA modlili się o takiego zawodnika.

Ostatecznie w drafcie terytorialnym wybrali go New York Knicks i… srodze się zawiedli, bo młodzieniec nie był wciąż jeszcze przekonany, że w koszykówkę w ogóle chce grać, a zaproponowano mu właśnie słynne stypendium Rhodesa i kontynuowanie studiów na Oxfordzie.

Bradley w swojej książce sugeruje, że był zmęczony byciem maskotką białej Ameryki i potrzebował odpoczynku. Europa idealnie się do tego nadawała”

Na Oxfordzie miałem czas, by eksperymentować w każdym aspekcie mojego życia. Po raz pierwszy od czasu, gdy miałem czternaście lat mogłem ryzykować z moim ciałem – uprawiałem wspinaczkę, wyścigi samochodowe i sporty kontaktowe – nie bojąc się kontuzji. Jadłem pięć posiłków dziennie i przytyłem 10 kilo. Kwestionowałem moją religię i szukałem nowych wartości moralnych zamiast prostych zasad. Stałem się bardziej rozrywkowy i buntowniczy, zachowując się w sposób, których zabraniały mi niegdyś obowiązki i dyscyplina. Zacząłem  bardziej lubić ludzi, na początku jedynie interesujących obcokrajowców, a następnie nawet kilku mniej poważnych Amerykanów. Podróżowałem po Rosji, Bliskim Wschodzie i Europie Zachodniej. Studiowanie bez poczucia winy odkładałem na bok. Przestałem podchodzić do siebie tak poważnie, rozumiejąc, że życie jest w równym stopniu śmiechem jak i poruszającym kazaniem. Zrozumiałem, jak bardzo muszę dojrzeć i zmienić się, jeśli chciałbym zostać osobą, którą ja sam chciałbym znać.

Możemy jedynie domyślać się, co działo się w ciągu tych dwóch szalonych lat w Europie. Na swoim pierwszym roku nauki Bradley grywał jeszcze w koszykówkę (w lidze włoskiej), ale później przez prawie rok nie dotknął piłki. Na szczęście, pod koniec nauki, całkiem przez przypadek trafił na salę gimnastyczną:

Rzucałem sam – tylko ja, kosz i moja wyobraźnia. Kiedy słyszałem szelest piłki wpadającej do kosza i moje ciało przypominało sobie znajome ruchy – rzut z wyskoku, hak, piwot – słyszałem gwar publiki, choć byłem tam sam. Ogarnęło mnie uczucie, które przeszyło mnie głęboko. Zdałem sobie sprawę, że tęskniłem za koszykówką i studia prawnicze nie mogą mi jej zastąpić. Zrozumiałem, że nigdy więcej nie grać, nie rywalizować z najlepszymi, z profesjonalistami, oznaczałoby negować być może najbardziej fundamentalny aspekt mojej osobowości. Niechęć do publicznego życia nie może mi przeszkodzić – przysiągłem sobie – w robieniu tego, co kocham. Trzy tygodnie później podpisałem kontrakt z New York Knicks.

Kilka stron dalej Bradley przytacza rozmowę z jednym z fanów, którą wspominał też podczas swojej mowy, gdy przyjmowany był do Galerii Sław. Kibic opowiada mu o tym, że w młodości bardzo dobrze grał na trąbce, ale zrezygnował z kontraktu płytowego za namową ojca, który nie uważał by była to poważna praca. Ostatecznie został prawnikiem. Kiedy Bradley zapytał go, czy lubi prawo, ten odpowiedział, że tak, ale nie ma niczego lepszego niż granie na trąbce.

Nawet pomimo “nawrócenia” na koszykówkę Bradley nie przewidywał, by jego kariera miała potrwać długo. Wręcz przeciwnie, gdy podpisywał swój pierwszy, czteroletni – ogromny, jak na tamte czasy (nie zapominajmy, że nawet po dwóch latach wciąż był ulubieńcem białej Ameryki), zakładał, że będzie on jednocześnie ostatnim. Rzeczywistość miała okazać się inna.

Dolar Bill, jak nazwali go z powodu zarobków koledzy z szatni zakończył karierę dopiero po 10 latach i dwóch mistrzostwach NBA w barwach Knicks i choć nigdy nie był już tak wyśmienitym strzelcem, jak za czasów studiów, to stanowił nieodłączny element tej niezwykłej układanki jaką byli Knicks.

To, co być może jest wisienką na torcie tej książki, to opisy kolegów z szatni. Szczególnie, że pokrywa ona akurat ostatnie dni w zawodowej koszykówce Willisa Reeda, Dave’a DeBusschere i Dicka Barnetta. Warto przeczytać ją choćby dla fragmentów, w których Jerry Lucas – mistrz mnemotechnik (warto zapoznać się z jego książkami w tym temacie), każdego dnia proponuje kolegom nowy biznes, który uczyni wszystkich milionerami, DeBusschere pije mniej piwa, by przygotować się do sezonu, a Phil Jackson jest Philem Jacksonem – szatnianym klaunem – zanim stał się Philem Jacksonem – mistrzem Zen.

Są też oczywiście opisy wprost z parkietu z perełkami jak ta, gdy sędzie wyrzuca z boiska Earla Monroe za nazwanie go matkojebcą, a Bradley pyta w imieniu drużyny, czy forma “sukinsyn” lub “dupek” będzie akceptowana. Do tego tysiąc z pozoru nieistotnych wymian zdań, przypadkowe kobiety, fani, hejterzy i dziennikarze, którzy każdego dnia przewijają się przez życie zawodowego koszykarza.

Wszystko to składa się na niezwykłą relację z pierwszej ręki, wrażliwego i inteligentnego faceta, który pozornie nie pasuje do tego cyrku (Bradley w swoim pierwszym kontrakcie zgodził się, by oddawać Knicks 25% dochodów ze swoich reklam, zgodził się, bo wiedział, że nie chce nigdy niczego reklamować). To opowieść o wielkim życiu, sławie i samotności, która się z nią wiąże. Jej tłem są kolejne miasta odwiedzany przez Knicks i kolejne hotelowe pokoje i bary.

To nie jest książka w żadnym wypadku aktualna. Liga się zmieniła. Nie ma już Jerrych Lucasów, szukających nowych źródeł energii, by zostać milionerem, bo milionerami wszyscy już dziś są. Nie zdarza się już, by czarny koszykarz został pobity przed halą, w której gra, jak Earl Monroe po meczu przed Madison Square Center. Nie ma już przypadkowych rozmów w samolotach, bo drużyny nie latają już komercyjnymi liniami.

Być może jednak pewne rzeczy zostały niezmienione. Relacje między kolegami z zespołu, tematy rozmów, groupies i samotność.

Historia życia Billa Bradleya to temat na książkę, a nie na artykuł. “Life on the Run” jest jednak fenomenalnym początkiem. Zachęcam, bo choć – być może – delfiny nie pojawiają się za każdym razem, gdy idzie pływać, a kiedy myśli o czymś smutnym, to nie zaczyna padać, ale jest najbardziej interesującym człowiekiem na świecie.

Poprzedni artykułMało popularne rzeczy ze SportVU
Następny artykułFantastyczna czwarta kwarta Duranta i spudłowane wolne Love’a

3 KOMENTARZE