To jeszcze nie koniec

13
Facebook.com/Kobe

Nie gościłem przez dłuższy czas na łamach Szóstego Gracza. Miałem lepsze rzeczy do robienia niż oglądanie koszykówki na League Passie. Co może być lepsze od oglądania koszykówki na League Passie? Oglądanie koszykówki na żywo. Jeśli zaglądacie na mojego twittera, to mogliście zauważyć w okolicach połowy marca nadmiar ochów i achów w waszych godzinach nocnych i prześledzić komedię pomyłek, jaką okazała się moja wizyta w American Airlines Arena, gdzie próba przejechania mnie samochodem znalazła się już na mojej prywatnej liście ulubionych momentów z sezonu Pata Rileya, tuż za tym, a Alonzo Mourning spojrzał na mnie o właśnie tak. O tym więcej przeczytacie jednak w najnowszym numerze Magazynu MVP.

(O moich przygodach na Jamajce, na którą trafiłem chwilę później, nigdzie nie przeczytacie.

No co? Chciałem tylko napisać, że w czasie, kiedy taplaliście się w śniegu byłem na Jamajce).

Nadszedł jednak czas powrotu do rzeczywistości i powrotu do ligi, w której, jak zawsze w kwietniu, sezon regularny dogorywa w kałuży krwi. Naprawdę nie można skrócić tego cierpienia i dać wszystkim nam po 66 meczów dobrej koszykówki od każdego zespołu z wyjątkiem Bobcats (albo przynajmniej wyciąć z kalendarza wszystkie mecze w Atlancie – serio, byłem, nawet sami gracze Hawks mają gdzieś, co dzieje się na parkiecie)?

Sezon regularny jest absurdalnie długi. Za długi. Jak kariera Michaela Jordana w barwach Wizards (która skończyła się raptem 10 lat temu). Jak ten wywiad. Jak Hobbit. Jak “How I met your mother”. Jak penis Grega Odena.

Może gdyby liga oszczędziła nam tych 12-15 spotkań na głowę, po parkiecie biegaliby cały czas Kevin Love, Derrick Rose, Danny Granger i Rajon Rondo? Może inaczej potoczyłyby się kariery Penny’ego Hardawaya, Chrisa Webbera, Granta Hilla, Tracy’ego McGrady’ego, czy Yao Minga?

Może wciąż nie poznalibyśmy achillesowej pięty Kobego Bryanta?

To był najbardziej fascynujący moment tego sezonu. Kobe pada i zaczyna masować kostkę i piętę. Nikt, ani jego koledzy, ani komentatorzy nie wydają się przejmować. Kobe pada, masuje bolącą część ciała, wstaje i gra dalej. Tak wygląda scenariusz od kilku sezonów i tak wyglądała dwa razy wcześniej w tym samym spotkaniu. Kobe wstaje i powoli udaje się w stronę ławki. W tym momencie Bill MacDonald śmieje się i wspomina o “jakimś dyskomforcie”. Tak wygląda właśnie Kobe Bryant po zerwaniu ścięgna Achillesa – jakby zmagał się z dyskomfortem. Za chwilę wraca, trafia dwa rzuty wolne, wyrównuję stan meczu, zbiera oklaski od Jacka Nicholsona i wraca na ławkę.

To był najsmutniejszy moment tego sezonu. Absurdalne pytanie dziennikarza (jeśli sam przyznajesz, że pytanie jest absurdalne, to po co je zadajesz?). I krótka odpowiedź, o olbrzymim ładunku emocjonalnym: I can’t. I can’t walk. Przypomniało mi to wywiad z Tracym McGradym po siódmym meczu Rockets z Jazz: I tried man. Jeśli ktoś kiedyś poprosi was byście zdefiniowali “bezsilność”, to pokażcie mu jeden z tych filmów.

W całym tym chaosie pełnym pieniędzy i świecidełek jest jeszcze miejsce na chęć gry i chęć wygrywania i Kobe Bryant utożsamia w sobie tę chęć.

Przeczytałem ostatnio w krótkim odstępie czasu kilka książek nawiązujących do Michaela Jordana. Dwie z nich krytyczne (Jordan Rules – Sama Smitha i When Nothing Else Matters – Michaela Leahy) i jedna pełna miłości i zrozumienia (nie kto inny jak Phil Jackson i jego Sacred Hoops). Z wszystkich wyziera ktoś, kto dałby się pokroić by grać i wygrać. Podobieństwo Kobego Bryanta do Michaela Jordana nie przejawia się w fade-awayach, ale właśnie w tej chęci. W tej obsesji.

Dlatego Kobe Bryant schodził z parkietu o własnych siłach. Zaklinał rzeczywistość. Dlatego grał pomimo chronicznych kontuzji i bólu. Dlatego obkładał kolana lodem i bagatelizował sprawę (swoją drogą takie zachowanie zawaliło właśnie powrót Jordana w barwach Wizards). Dlatego, kiedy sezon wisiał na włosku, nie schodził z parkietu.

Można go z tego powodu kochać, a można też krytykować (tak jak robiono to z Jordanem). Można budować teorię o tym, że Bryant sam doprosił się o kontuzję, a Mike D’Antoni (niczym Doug Collins w Wizards) był za słaby, by go przed nią uratować. Ja wolę zwalać winę na zbyt długi i intensywny kalendarz i na ligę, bo to ona powinna bronić takich graczy, którzy chcą bardziej. Takich graczy jak Kobe Bryant.

Nie jestem fanem Kobego Bryanta. Pisałem o tym wielokrotnie i podejrzewam, że znów zacznę, gdy Kobe wróci na parkiety (a wróci). Gwiazdor Lakersów do dziś nie nauczył się, czym jest zespół. Do dziś oddaje głupie rzuty. Do dziś chce być bohaterem, nawet gdy mógłby wygrywać, pracując dla zespołu. Taki pewnie będzie też, gdy wróci na parkiety (a wróci). Kobe Bryant jest Jordanem dla ubogich, bo sam zbudował się na podobieństwo swojego boga.

W tej całej krytyce nigdy jednak nie powiem, że Kobe nie chciał grać i wygrywać. O ilu zawodnikach w historii tej gry można powiedzieć w ten sposób w każdym momencie ich kariery?

Kiedy huknęła wiadomość o kontuzji Bryanta poczułem się naprawdę smutny. Później, bardzo zaimponowało mi, co napisał na swoim Facebooku i wróciłem myślami do jednej z rozmów toczonej poprzedniego lata na moim dachu ponad Barceloną. Usłyszałem wtedy ciekawą rzecz od poznanego pod hotelem, gdzie stacjonowali amerykańscy koszykarze Krzyśka (swoją drogą, Krzysiek zapiera się, że jako pierwszy Polak zobaczy wszystkie mecze finałów na żywo – postępy śledzić możecie na jego prywatnym blogu). Mianowicie Krzysiek powiedział mi, że nie może nie być fanem Kobego Bryanta, bo ten jest Jordanem naszych czasów. Z początku nie byłem przekonany do tego argumentu, a zresztą piwo odstawiło tę rozmowę niebawem na drugi plan, ale z czasem zaczął przemawiać do mnie z coraz większą siłą.

Kobe Bryant jest Michaelem Jordanem naszych czasów. I jeszcze raz, nie dlatego, że rzuca podobne fade-awaye. Dlatego, że rozpala podobne namiętności. Dlatego, że podnosi emocje podobnie swoim krytykom i fanom. Dlatego, że jakkolwiek byśmy się tego wypierali, nie możemy przejść koło niego obojętnie.

To są dwie różne historie. Winda na szczyt Jordana i rollercoaster Bryanta. Podobny jest jednak ich zasięg.

Dziś już tego nie pamiętamy, ale Jordan był atakowany z podobną zaciętością, jak Kobe. Również mówiono o jego samolubstwie, legendami obrosło to, jak traktował swoich kolegów z drużyny, a zdobycze punktowe nie zawsze przekładały się na zwycięstwa.

Dziś jeszcze tego nie wiemy, ale po latach Kobe będzie kochany podobnie, jak dziś Jordan. Też będzie symbolem.

Kobe Bryant nigdy sportowo nie dorósł do poziomu Michaela Jordana. Mam swoją teorię na ten temat, która mówi, że Jordan łatwiej potrafił ponieść się koszykówce i wyłączyć myślenie, polegając wyłącznie na swoich wypracowanych nawykach. Kobe tymczasem jest myślicielem. Od czasu do czasu, można zauważyć jeszcze gdy wyprowadza piłkę z połowy, jak praktycznie przekonuje sam siebie, że musi przejąć mecz. Jordan nie musiał się przekonywać, po prostu przejmował.

Nie mamy w języku polskim dobrego słowa, ale wyobraźcie sobie sytuację, gdy pytacie waszej dziewczyny, czy ma ochotę wyjść z wami do wegetariańskiej knajpy, a ona mówi: “uważasz, że jestem gruba”? Kobe Bryant jest tą dziewczyną. W jego głowie na parkiecie każda akcja powoduje reakcję i czasami po prostu prze-myśli sprawę.

To nic złego. To jedynie powód, dla którego Bryant nigdy nie był w stanie wejść na wyższy poziom efektywności, jaki charakteryzował Jordana. Z drugiej strony jednak to Kobe ma potencjał na lepszego trenera/menadżera/właściciela. Właściwie ma potencjał na lepszą karierę poza koszykarską od Jordana w każdej dziedzinie, gdzie poleganie na instynktach oznacza podejmowanie złych decyzji.

Bądźcie pewni, że mowa Kobego, gdy przyjmowany będzie do Galerii Sław będzie jedną z najlepszych w historii. Podczas, gdy ta Jordana była tylko i aż najbardziej kontrowersyjną w historii.

Kobe Bryant przez całą swoją karierę zdołał przekonać sam siebie, że jest nowym Jordanem. I właśnie dlatego nim został. Kobe sam siebie wymyślił, a że jest w tym tak dobry, to przekonał do tego i nas. Nie Jordanem – Michaelem Jordanem, graczem Bulls, najlepszym koszykarzem w historii tej gry. Jordanem – symbolem. Twarzą tej gry.

Dlatego, kiedy w zeszły piątek Kobe Bryant padł na parkiet Staples Center zrobiło mi się smutno. Nie dlatego, że wierzę, że Kobe Bryant może zakończyć już karierę, ale dlatego, że pierwszy raz pomyślałem, że “kiedyś” wreszcie ją zakończy.

Co bowiem zrobimy bez Kobego Bryanta? Czym będzie ta liga bez pierwszego i ostatniego z rodu Jordanów? O kogo będziemy się spierać? Kogo będziemy krytykować i wychwalać? Kto będzie niósł w sobie ten pierwiastek boskości (LeBron to inne pokolenia bogów, ale to już nie ci sami starzy bogowie)?

A może po prostu, jak w Truman Show przełączymy telewizory na inny kanał?

Jeśli tak… to jeszcze nie teraz. Kobe Bryant wam na to nie pozwoli. Już niebawem poznamy nowe wcielenie mistrza ciągu dalszego.

Poprzedni artykuł4-na-5: Larry czy LeBron, KD czy Melo
Następny artykułPodsumowanie dnia: Hawks wolą być niżej

13 KOMENTARZE

  1. Fajny tekst. Nie specjalnie ze względu na tą teorię różnicy między MJ a Kobe – dziwna imho, ale za nostalgię która również mnie ogarnia, bo moich idoli kiedy interesowałem się NBA już prawie nie ma… i nie mówię tu już o graczach którzy zaczynali we wczesnych 80 a których już u schyłku mogłem oglądać czy po prostu o nich czytać (przełom 80/90), ale o takich którzy przyszli na początku lat 90 i miałem ten przywilej oglądać ich i podziwiać. O’Neal, Payton, Mourning etc. Dziś już takich jest niewielu. A Kobe to już legenda. Ja tez nie jestem jego fanem, ale czuję, że masz rację w jednym. Kiedyś nienawidziłem Jordana… kibicowałem wszystkim którzy w danym momencie mieli cień szansy go pokonać. Dziś po latach wiem, że był najlepszym koszykarzem na świecie i myślę tylko jak tu w miarę tanio przenieść jego mecze które mam na VHSach, żeby jeszcze choć trochę zobaczyć tego jaki był. I może nie w takim stopniu, ale wierzę, że kiedyś tak będzie z Kobe’m.

    Tak sobie pomyślałem, że to tak jak z pisarzami których docenia się po śmierci. W tym przypadku – czy koszykarz musi skończyć karierę, żeby być w pełni docenionym?

    0
    • Dokładnie tak mi się wydaje. Swoją drogą pomyśl, że wystarczyła kontuzja Kobego, żeby pozytywne teksty na jego temat zaczęły sypać się nawet ze strony jego krytyków (tekst powyżej najlepszym przykładem).

      Po tym się chyba właśnie poznaje największych, że gdy grają, wzbudzają całą gamę różnych emocji, a kiedy kończą grę, zostawiają w nas dziurę i tęsknią za nimi nawet ich krytycy.

      0
  2. Przemek widzę się uaktywnia na 6G tylko jak Kobe coś wywinie.
    Każdy art ma taką jakąś nutkę bromace :P Kto się czubi ten…

    Ja tam nie mam wątpliwości, że Kobe będzie gotowy na pierwszy mecz sezonu 2013/2014. Pytanie czy to będzie jego ostatni sezon? Nie chce mi się w to wierzyć, bo Koby wydaję mi się niezniszczalny. Niby graja do 40tki, ale niestety rzadko który grał wcześniej w takim wymiarze i zaczynał będąc jeszcze nastolatkiem.

    0
  3. Kobe nie jest tak zły jak Jordan. Jordan to notorious trash-talker, zaczepiał, brał wszystko osobiście, musiał wykazywać, mieć ofiarę i “focal point”. Nie lubię Kobego, uważam że miał dużo więcej farta jako gracz, móc grać z O’Nealem, mieć znakomitych ludzi w organizacji w osobie Jerry Westa, który umiał zbudować zespół (pamiętamy okoliczności w jakich znalazł się w Lakers Gasol?). Kobe to jednak wzór do naśladowania, sportowiec z klasą, choć ze zbyt dużą wiarą we własne siły. Charakter Jordana oddaje najlepiej jego mowa z HOF introduction. Jakim trzeba być hujem żeby przywalać w takich okolicznościach Russelowi?

    0