Dennis Rodman po polsku

8
fot. źródło własne

Dennis Rodman niedawno przypominał o sobie szerokiej publiczności jadąc do Korei Północnej, gdzie miło spędzał czas oglądając mecz koszykówki z Kim Jong-Unem. Znowu pojawił się w mediach i znowu było o nim głośno. Nawet moja mama mówiła mi, że widziała Rodmana w telewizji i że jeszcze pamięta, jak grał on kiedyś w Bulls. To jest żywioł Dennisa, być w centrum zainteresowania. Niestety, teraz jest już tylko dziwacznym celebrytą, ale dla nas zawsze pozostanie wielkim koszykarzem i jedną z najbarwniejszych postaci w historii NBA. Zapewniał nam sporo rozrywki swoimi pozaboiskowymi wybrykami, kolorowymi włosami, ale przede wszystkim swoją grą i walką na parkiecie o każdą piłkę. Przez tą całą otoczkę czasami zapominamy, że Rodman to jeden z najlepszych zbierających w historii ligi, 5-krotni mistrz NBA, a od dwóch lat również członek Galerii Sław.

Teraz nadarza się idealna okazja, żeby przypomnieć sobie o tej wyjątkowej postaci, ponieważ już za kilka dni w księgarniach pojawi się jego biografia – „Dennis Rodman. Powinienem być już martwy”. Kolejne książka po polsku związana z NBA. W zeszłym roku mieliśmy „Shaqa bez cenzury”, a teraz to samo wydawnictwo SQN daje nam Rodmana po polsku. Tak jak w przypadku książki Shaqa, za tłumaczenie odpowiada Michał Rutkowski.

W związku ze zbliżającą się premierą tej książi, mamy specjalną promocję dla wszystkich czytelników Szóstego Gracza:

10% zniżki + dostawa gratis
kod: 6G

do wykorzystania w sklepie labotiga.pl

Cena książki to 39,90 zł.
Premiera 17 kwietnia, ale już od 12 będzie wysyłana w przedsprzedaży.

Nie miałem jeszcze okazji jej przeczytać (teraz będę mógł to nadrobić), dlatego trudno mi coś więcej napisać na jej temat, ale znając Dennisa i jego barwne życie, można oczekiwać wielu ciekawych historii. Zarówno tych związanych z NBA, jak również z jego dziwnymi wybrykami poza parkietem. Może fragmenty oddadzą trochę klimat tej książki i to, w jaki sposób Dennis opowiada nam o swoim życiu. Od razu uprzedzam, że jest to wersja nieocenzurowana.

Chicago, rok 1998, mój trzeci sezon z Bulls. Byłem na fali. Byłem drugim najpopularniejszym koszykarzem w NBA, zaraz za gościem, który nazywał się Michael Jordan. Dostawałem dziesiątki telefonów dziennie – od instytucji charytatywnych, od agencji reklamowych, od producentów – każdy chciał kawałek mnie. Miałem agenta, ochroniarzy, miałem też swoich przydupasów. Miałem ferrari, garaż pełen motocykli a nawet autokar, jak gwiazdy rocka, żeby móc wieczorami jeździć razem z kumplami od klubu do klubu. Nawet nie wiem, ile wtedy zarabiałem – miliony. Ale wydawałem wszystko – natychmiast.

Może wycieczka do Vegas? Wynajmujemy prywatny odrzutowiec. Może nowy samochód? Super, w takim razie bentley. Twoja dziewczyna chce nową kieckę? Biżuterię? Nowe cycki? Nie ma, kurwa, sprawy. Ja za to wszystko zapłacę. I jeszcze za kilka innych rzeczy.

Żyłem zgodnie z dewizą „za dużo to wciąż za mało”.

Tymczasem stawałem się coraz bardziej sławny. Kurwa, nawet Barbara Walter, Barbara-pierdolona-Walters, błagała mnie o wywiad. Jak to się stało, że ten chudy były woźny znikąd stał się nagle najgorętszym towarem na mieście? Wszystko zaczęło się na parkingu w Detroit.

Jeśli ktoś jeszcze nie zna tej historii, niech posłucha. Któregoś ranka, wiosną 1993 roku, po siedmiu latach spędzonych w Detroit Pistons, zamknąłem się w swoim pick-upie na parkingu pod halą The Palace w Auburn Hills w Detroit. Na kolanach trzymałem strzelbę i zastanawiałem się, czy nie powinienem palnąć sobie w łeb.

Mnóstwo myśli krążyło mi po głowie. Trener Chuck Daly, który był dla mnie jak ojciec, odszedł z klubu, wywalili go. Mistrzowska drużyna z Detroit zaczęła się stopniowo rozpadać. Moja córka Alexis mieszkała tysiące mil stąd – w Kalifornii. Moja była żona, małżeństwo z którą trwało dokładnie osiemdziesiąt dwa dni, zdecydowała, że chce mnie wyrzucić z ich życia. Spełniłem większość marzeń związanych z koszykówką – tytuły mistrzowskie, kilka tytułów dla najlepiej zbierającego i dla najlepszego obrońcy, i cierpiałem na ciężki syndrom nazywany „i to by było na tyle?”. Co gorsza prawdziwy Dennis Rodman gdzieś się po drodze zagubił, podczas gdy ja próbowałem zostać grzecznym chłopcem z plakatów NBA. Podjąłem decyzję, że muszę to zmienić, i odłożyłem strzelbę. Postanowiłem, że od teraz będę robił tylko to, na co mam ochotę i kiedy mam ochotę. Dawny „Dennis”, dziwoląg z Oak Cliff w Dallas nie żyje, narodził się „Dennis Rodman”. Wtedy jeszcze nie wiedziałem, co to znaczy. Zasnąłem. O świcie pojawili się gliniarze, zaciągnęli mnie do psychiatry, który uznał, że jestem zdrowy, a media zrobiły to, co zazwyczaj w robią takich sytuacjach.

Poprosiłem w Detroit o transfer do innego klubu, wylądowałem w San Antonio i już przed rozpoczęciem sezonu wiedziałem, że „Dennis Rodman” musi mieć zajebistą fryzurę. Okazją było otwarcie nowej hali Alamodome podczas meczu przedsezonowego. Pojawiłem się z włosami ufarbowanymi na blond – kibice byli zachwyceni. Dla władz Spurs był to pierwszy znak, że z Dennisem Rodmanem dzieje się coś złego. „Ten skurwiel chyba zwariował”, pomyśleli.
A ja byłem w swoim żywiole.

Już w Detroit byłem swego rodzaju celebrytą, choć nie gwiazdą – ani na parkiecie, ani poza nim. Najważniejszy był Isiah Thomas – ja nie byłem nawet najbardziej niegrzecznym z niegrzecznych chłopców. Ten honor należał do Billa „Lepiej-dzwoń-po-swojego-lekarza” Laimbeera, białego, który sprawiał, że nawet tacy rywale jak Scottie Pippen zastanawiali się, czy wejście pod kosz jest warte ryzyka, skoro może zaowocować zakończeniem kariery. Ale, czy mi się to podobało, czy nie, mój nowy kolor włosów przyciągał uwagę – zarówno publiczności, jak i całego NBA. Obok absolwenta Akademii Morskiej z wizerunkiem „Pana Kulturalnego”, czyli Davida Robinsona, to ja stałem się główną atrakcją San Antonio.

To właśnie tam zrobiłem sobie też pierwszy tatuaż, co władzom NBA również się nie spodobało. Dziś już nawet nie wiem, ile ich jest, pewnie koło setki, na całych rękach, nogach, plecach, piersi, szyi, pokrywają jakieś trzy czwarte całego mojego ciała. Można z nich mniej więcej wyczytać historię mojego życia – pierwszym był wizerunek mojej córki Alexis na lewym przedramieniu, jeden z kolejnych – po prawej stronie szyi – zrobiłem w hołdzie dla mojej obecnej żony, Michelle.

Wszyscy się wtedy jarali tymi fryzurami i tatuażami. Dzięki wyznaczającemu nowe trendy Dennisowi Rodmanowi dziś nikt już nie zwraca na to uwagi. W wywiadzie dla „New York Timesa” powiedziałem: „Dziś nawet nudni biali kolesie mają tatuaże”. Nie wspominam o tych śliczniutkich młodych laskach z dobrych domów, które tatuują kwiatki na swoich śliczniutkich tyłeczkach.

Po latach nawet NBA zaczęła podchodzić do moich włosów z humorem. Kiedyś na ich stronie internetowej pojawiły się statystyki wygranych i przegranych meczów Spurs, w zależności od tego, jaki kolor włosów akurat miałem (zdecydowanym zwycięzcą był blond 35-14). Jeśli chodzi o tatuaże, to polecam książkę In the Paint: Tattoos of the NBA, według której wytatuowana jest ponad połowa ligi. Fajną kolekcję tatuaży ma Rasheed Wallace z Detroit. Fryzura? Cokolwiek przyjdzie wam do głowy. Ben Wallace, też z Detroit, zmienia uczesanie z meczu na mecz – raz ma gigantyczne afro (twierdzi, że nie obcinał włosów od pięciu lat), kiedy indziej bardzo obecnie popularne w NBA warkoczyki plecione przy głowie. Chyba Allen Iverson je wylansował.

Moje fryzury i tatuaże wkurzały wierchuszkę NBA ale stanowiły też pierwszy krok do przeniesienia Dennisa Rodmana ze świata profesjonalnej koszykówki do masowej świadomości Amerykanów. Nie żeby mi na tym zależało. Nie szukałem sławy. Chciałem tylko być „Dennisem”.

Ten pierwszy rok ze Spurs w ogóle był niezły, miałem wtedy okazję zaznać krajowej – gdzie tam krajowej – światowej sławy, bo przez sześć miesięcy byłem z Madonną. Jeśli wczytacie się w doniesienia mediów, to pomyślicie, że chodziło tam przede wszystkim o Madonnę – byłem rzekomo jej nową zabawką. Ale było w tym coś znacznie poważniejszego. Madonna chciała mieć ze mną dzieci.

———-

Któregoś razu jestem w Las Vegas, świetnie bawię się w kasynie, nagle odbieram telefon z Nowego Jorku i jest to jeden z telefonów w stylu: „O Jezu! Ktoś umarł!”. To Madonna, krzyczy do słuchawki: „Mam owulację! Mam owulację! Rusz tyłek i natychmiast przyjeżdżaj!”.

Zostawiam żetony na stole, wsiadam w samolot do Nowego Jorku, lot trwa pięć godzin, robię, co trzeba. Kończymy, a ona staje na głowie, żeby wszystko ładnie spłynęło, typowe zachowanie dla laski, która próbuje zajść w ciążę. Lecę z powrotem do Vegas i wracam do gry w momencie, w którym ją przerwałem.
Niezłe, kurwa, szaleństwo.

Zaczęło się tak, że któregoś dnia w 1993 roku Madonna zadzwoniła do biura Spurs i powiedziała, że chce się ze mną skontaktować. Nie zrobiło to na mnie wielkiego wrażenia. Wiedziałem, kim jest, niespecjalnie mi pasowała jej muzyka, takie bajo bongo, nie podobały mi się jej teledyski, w zasadzie to nic mi się w niej nie podobało – cały jej wykreowany wizerunek mi nie pasował. No i nie miałem pojęcia, czego taka megagwiazda może chcieć ode mnie.
Ale okazało się, że prawdziwa Madonna jest bardzo ciekawą osobą. Miała dobrze poukładane pod sufitem. Wcale nie chodziło jej tylko o zapłodnienie – chyba po prostu chciała znaleźć męża. Zorganizowała z sześcioma przyjaciółkami specjalny komitet, nazywałem go „Mafia Madonny”. Madonna siedziała pośrodku gangu, kiwała do mnie głową i pytała reszty: „Uważacie, że powinnam go poślubić? Bo wygląda mi na takiego, którego warto zatrzymać”.

Czułem się jak na procesie sądowym. Nawet na te kretynki nie spojrzałem. Nikt mnie nawet nie spytał, czy ja się zamierzam żenić. „Mafii Madonny” pomysł się spodobał, ale kazałem im się bujać. Nie kochałem jej. Poza tym wiedziałem, że jeśli poślubię Madonnę, to moja kariera zejdzie na drugi plan. Madonna była całym pierdolonym przemysłem rozrywkowym. Jest jak General Motors.

Patrząc wstecz, zastanawiam się, co by się stało, gdybyśmy jednak spróbowali. Wyobrażacie to sobie? Niegrzeczna dziewczynka i naprawdę niegrzeczny chłopiec. Bylibyśmy najgorętszą parą wszech czasów, parą którą wszyscy chcą zobaczyć, o której chcą czytać. Raj dla paparazzich. Codziennie wszyscy by rozkminiali: „Ciekawe, co oni dzisiaj robią?” „Co się dzieje?” „Kto kogo bzyka?”. I tego typu gówna.

Madonna i Dennis, Dennis i Madonna, MaDennis, Denonna, jeden skandal za drugim. Dennis robi to, Madonna robi tamto. Ja pierdzielę, przy nas nawet Brad i ta laska, jak ona się nazywa, Jolie, wyglądaliby jak leszcze.
Najdziwniejszy w moim związku z Madonną był być może moment, kiedy zdałem sobie sprawę, że ona wcale nie jest ważniejsza ode mnie. Kiedy szliśmy razem ulicą, na Rodeo Drive w LA, to ona szła ze mną, a nie ja z nią. Reakcje były raczej takie: „O rany, Dennis Rodman!”. A potem: „O, i Madonna”. Zawsze w takiej kolejności. Ona była dla paparazzich starym newsem. Ja – świeżym towarem.

Jeden z moich kolegów z Detroit twierdzi, że cały mój marketingowy sukces był efektem pomysłów, które pojawiły się, kiedy spędzałem czas z Madonną (ale uwierzcie, naprawdę nie poświęcaliśmy zbyt wiele czasu na gadki o marketingu).

Tak naprawdę to zacząłem farbować włosy pół roku przed naszym pierwszym spotkaniem. Reakcja na moje kolorowe fryzury była natychmiastowa – niektórzy zaczęli mówić, że jestem geniuszem marketingu. Fajnie. Tyle, że wtedy to naprawdę nie miało nic wspólnego z marketingiem.

———-

Którejś nocy byliśmy z George’em w Crobar, takim fajnym klubie w Chicago, wyrwałem tam taką młodą laskę. Biała, blondynka, śliczniutka. Normalka. Zabrałbym ją do domu w Northbrook, ale było już późno, no i to całe pół godziny jazdy, poprosiłem więc George’a, żeby wynajął mi apartament w hotelu Ambassador East.

Wsiedliśmy do pick-upa, dziewczyna i ja, George prowadził, ja byłem nastukany. Szybko zauważył, że jedzie za nami ktoś w czerwonym camaro. George przejechał na kilku czerwonych światłach, kilka razy skręcił, standardowa akcja ze ścigającym cię paparazzim, i zaparkował przed hotelem. Było wpół do piątej nad ranem. Czekaliśmy na recepcji na klucze od apartamentu, kiedy George zauważył kolesia z camaro. Stał w lobby, jakieś piętnaście metrów od nas. Podszedł do niego, pokazał mu odznakę i zapytał: „Czy mogę w czymś pomóc?”. „Owszem – odpowiedział koleś. To moja dziewczyna. Ta, która stoi z Rodmanem”.

George kazał mu czekać. Zawrócił, żeby zagadać do panienki. Okazało się, że facet mówił prawdę. „Jak długo ze sobą jesteście?”, zapytał George. Odpowiedziała: „Długo, już nawet razem mieszkamy”.

Przysięgam. Nawet, kurwa, ze sobą mieszkali. Zaczęło do mnie docierać, że stary Dennis może spędzić tę noc sam. „Może lepiej będzie, jak sobie pójdziesz?”, zapytałem. Panna zaczęła się wzbraniać: „Nie, nie, nie, nie, nie, chcę iść z tobą”.

OK.

Było mi trochę żal faceta z czerwonego camaro ale nie na tyle, żeby pogonić tę laskę, sorry. Dałem klucze od apartamentu George’owi a on przekazał je kolesiowi. Stwierdziłem, że wezmę inny pokój. Wiecie, że koleś przyjął te klucze?

Poszliśmy z laską do pokoju, zrobiliśmy swoje. Rano George, dziewczyna i ja jedliśmy śniadanie w restauracji Third Coast, zaraz za rogiem. Kilka stolików od nas siedział ten chłopak. Poprosiłem George’a, żeby postawił mu śniadanie – tyle mogłem zrobić. Chłopak się zgodził.

Po śniadaniu dziewczyna dała mi buziaka i zostawiła numer telefonu. „Zadzwoń” – powiedziała i poszła z powrotem do swojego chłopaka. Patrzę a on wstaje i rusza w kierunku naszego stolika. Pomyślałem: o kurwa. (Nie bałem się kolesia, bałem się ewentualnego procesu).

George się podniósł, żeby zareagować jakby co, a facet wyciąga w moim kierunku rękę i mówi coś w stylu: „To prawdziwy zaszczyt pana poznać. Jest pan najfajniejszym gościem. Chicago pana naprawdę potrzebuje. Dziękuję, że jest pan sobą. Proszę się nie zmieniać”.

Bez jaj.

Po czym wziął dziewczynę za rękę i ostatnie, co pamiętam, to jak idą sobie w dół Dearborn, niczym zakochane ptaszki.

Dziwne, nie? Minęło prawie osiem lat, a ja wciąż nie kumam, o co w tym chodziło.

Poprzedni artykułPodsumowanie dnia: Jazz wracają do ósemki
Następny artykuł3-na-5: najlepsi, niedoceniani i przereklamowani rzucający obrońcy NBA

8 KOMENTARZE

  1. No ….. Lubię Denisa jako koszykarza, ale z tej opowiastki wyziera poziom inteligencji mniej wiecej taki sam jak u moich dwóch świnek morskich ….. Bez urazy, ale jeśli już to dla świnek morskich ( to przynajmniej słodkie stworzenia ).

    0